Prawdziwe historie

Zachęcamy do przeczytania prawdziwych historii osób, które chorowały na depresję i poradziły sobie z tą chorobą. Takich osób jest naprawdę dużo, a my z przyjemnością opublikujemy każdą historię choroby, tak abyśmy uświadomili sobie, że ta choroba jest wśród nas, ale można ją pokonać. Jeżeli chcesz aby Twoja historia została opublikowana  w tym miejscu, skontaktuj się z nami. Każda historia warta jest opowiedzenia, a każdy przypadek choroby jest inny.

"Sam nie wiedziałem, kiedy i dlaczego zachorowałem na depresję. Pewnego dnia po prostu nie wstałem z łóżka do pracy. Wszystkie dni wyglądały tak samo i były tak samo bez sensu. Moja dziewczyna opiekowała się mną, ale mój stannie poprawiał się. Po bardzo trudnych i długich porankach, ożywiałem się trochę, ale sił starczyło mi na kilka godzin. Wieczorem życie i ja byliśmy do niczego. Nie chciałem dłużej tak żyć, chyba w ogóle nie chciałem żyć. Moja dziewczyna namawiała mnie, abym poszedł do lekarza. Skoro całe moje życie było bez sensu to i pójście do lekarza niewiele dla mnie znaczyło. Byłem nieefektywny w pracy, nawet zdarzyło mi się parę razy rozpłakać. To było żenujące, ale nic nie mogłem na to poradzić. A najgorsze było to, że kompletnie nie rozumiałem jak do tego doszło. Któregoś dnia, była to chyba niedziela, popatrzyłem przez okno. Świeciło słońce po raz pierwszy od kilku tygodni. Dostałem telefon, że moja Ania złamała nogę. Musiałem jakoś się ogarnąć i pojechać do szpitala. Wszystko trwało bardzo długo. Jednocześnie czułem się z każdą minutą coraz bardziej beznadziejny jak i zobowiązany do niej przyjechać. Jak tak może być, że dla kogoś tak ważnego, nie mam siły, zwlekam. I to był dzień, kiedy wiedziałem, że muszę spróbować pójść do lekarza i coś zmienić. Pierwsza wizyta u psychiatry była dla mnie krępująca, czułem się trochę jakby nie na miejscu, trochę jak wariat. Lekarz wytłumaczył mi, że cierpię na depresję i jest to taka choroba, jak każda inna, trzeba ją leczyć. Poza tym porozmawialiśmy trochę o mojej historii. Sam nigdy nie połączyłem pędu do awansu i rozczarowania, gdy znów się oddalał, choroby nowotworowej mojej mamy i dawnych kompleksów w ciąg zdarzeń i odczuć, które skutecznie wygryzały mnie z mojego życia. Po trzech miesiącach przyjmowania leków, kiedy przekonałem się, że działają, postanowiłem pójść na terapię. Zorientowałem się, że nie tylko leki mi pomagają, ale te krótkie chwile rozmowy z terapeutą. Żałuję, że tyle zwlekałem. Niepotrzebnie nacierpiałem się, postawiłem na szali swoje życie i bliską relacją razem ze swoim wstydem, lękiem i odkładaniem robienia czegoś dla siebie na wieczne potem."

Artur, 36 lat

 "Otwieram oczy. Patrzę, jestem w szpitalu. Pytają mnie, czy pamiętam, co się stało. Wszystko mnie boli, jestem słaba, niedobrze mi. Zaraz, zaraz… miałam przecież nie żyć. Moi bliscy i znajomi byli zdziwieni, że chciałam się zabić. A mnie dziwiło, że ich to dziwi. Przecież moje życie już dawno się skończyło. Moje dziecko umarło, a ja czułam się za to odpowiedzialna. Mogłam przecież coś więcej zrobić, pojechać do jeszcze jednego lekarza. Minęły dwa lata. Mówiono mi, że żałoba potrzebuje czasu, minie. Moja nie mijała i to okropne poczucie winy, które kazało mi się zabić. Nie mogłam na siebie patrzeć, na dzieci znajomych, na męża. Ludziom wydawało się, że jakoś sobie radzę. Szybko wróciłam do pracy, zajęłam się domem, każdą chwilę wypełniałam jakimś zajęciem. Ileż mnie to wysiłku kosztowało. Nie chciałam przy nich płakać, lamentować, mówić o swoim bólu. Kto chce słuchać o problemach innych ludzi? Przestawali mnie pytać, co się ze mną dzieje, czy mi pomóc. Temat umarł, tak jak moje dziecko. Z mężem nie rozmawialiśmy nigdy o Asi. Cierpieliśmy w samotności. Czułam się niewidzialna, niepotrzebna, winna. Dopiero w szpitalu, pierwszy raz głośno płakałam, że chciałam umrzeć i nawet to mi nie wyszło. Trafiłam do grupy terapeutycznej na oddziale w szpitalu. Pierwszy raz od śmierci Asi głośno o niej mówiłam i o sobie. Zobaczyłam, w jakiej pułapce tkwię, jak bardzo kaleczę siebie wyrzutami sumienia. Trudno mi to przyznać, ale ja naprawdę nie mogłam jej w żaden inny sposób pomóc. Rozpoczęłam pracę nad wybaczaniem sobie i tak naprawdę dopiero od tego momentu rozpoczęła się moja żałoba. Żałoba musi być wyrażona, a ja całkowicie ją połknęłam. Zamiast ją przeżywać, coraz bardziej zamykałam się i zachorowałam na depresję. Smutek i złość gdzieś muszą wyjść, nie da się ich bez konsekwencji połknąć, przykryć „wyrabianiem się”, „radzeniem sobie jakoś”. I tak rozpoczęło się moje zdrowienie."

Paulina, 29 lat 

"Moja depresja trwała tak długo, że nawet nie zauważyłam jej, tylko uznałam, że ja już taka jestem. Jaka? Nieciekawa, zmęczona, pesymistyczna, gorsza od innych. Pochodzę z rodziny alkoholowej, już wtedy czułam się gorsza i głupia, wstydziłam się. Życie nie sprawiało mi radości. Było przykrym obowiązkiem. Nauczyłam się nie przywiązywać do ludzi, nie czuć żadnych emocji. Któregoś dnia przeczytałam w gazecie wywiad z psychologiem, który tłumaczył czym jest depresja. Pierwszy raz w moim życiu pomyślałam, że może ja naprawdę jestem inna, tylko nigdy nie miałam okazji i powodu, aby taką być. Dlaczego miałam godzić się, aby moje nieszczęście trwało wiecznie. Chciałam być inna, chciałam coś w końcu dostać od życia. Bez wyciągania rąk i szukania, nie było to możliwe. A ja tak jak kuliłam się w sobie w domu, kiedy ojciec pił i bił, tak pozostałam w takim kokonie przez kolejne lata, nawet gdy już wyprowadziłam się z domu. Zaczęłam spotykać się z psychoterapeutą. Nie przyjmowałam leków, ponieważ mój stan był przewlekły, ale nie odcinało mnie to od życia i kontaktu. Musiałam przeorganizować swoje myślenie, zacząć myśleć o sobie i innych inaczej. Zajęło mi to sporo czasu. Dziś jestem innym człowiekiem, właściwie mogę powiedzieć, że jestem sobą. Wyszłam z kokonu, nie jestem już poczwarką, ale motylem."

Agnieszka, 44  lata

"Piłem coraz więcej. Któregoś dnia mój kumpel wykrzyczał mi: Ile można pić? I właściwie po co pijesz? No właśnie, po co piję?

Piję tak dużo od roku, za każdym razem, kiedy jestem smutny. Piję, żeby nie czuć czegoś takiego, co jest w środku mnie. Piję, bo nie chcę przyznać, że jestem słaby i schrzaniłem kilka rzeczy w moim życiu. Zdradziłem żonę, rozwaliłem małżeństwo, narobiłem długów.

Kumpel dodał: To ostatni dzwonek, stary obudź się, bo utoniesz w tym kieliszku wódki.

Czy on się o mnie martwił? Po co mi to mówił? Nie dawało mi to spokoju. Zdałem sobie sprawę, że nie tędy droga. Postanowiłem nie pić. Na szczęście nie byłem jeszcze uzależniony, choć dziś sobie myślę, że brakowało niewiele, żebym się stoczył kompletnie.  Jeśli coś ma się zmienić w moim życiu to teraz albo nigdy. Powoli zacząłem naprawić moje błędy. Wiele ich narobiłem i były dużego kalibru. Mogłem dalej je popełniać lub zrobić kreskę i przerwać to pasmo. Dużo rozmawiałem z moim kumplem, co oczy mi otworzył. On wiele przeżył, nawet wspomniał, że wyglądam jakbym miał depresję. I rzeczywiście ją miałem. Czytałem trochę na ten temat. Zacisnąłem zęby i postanowiłem spróbować, dać sobie szansę.  Bez pomocy kolegi nie udałoby mi się oderwać od kieliszka. Przeprosiłem żonę. Nie wróciliśmy do siebie, zbyt wiele się wydarzyło złego. Ale miałem jeszcze wiele lat swojego życia przed sobą. Zacząłem się nad sobą zastanawiać. Wziąłem odpowiedzialność za siebie w swoje ręce. Z czasem było coraz więcej dobrych dni, pojawiły się pierwsze plany, nadzieje. Spotkałem kogoś, dałem sobie prawo na to, by spróbować jeszcze raz."

Radek, 40 lat